Recenzje płytowe: Prince, Zero 7, Nate James
W skali od jednej do sześciu gwiazdek ocenia Robert Patoleta.
PRINCE “3121” ****
Posłuchaj nowej płyty Mozarta popu, a dowiesz się skąd wziął się dzisiejszy soul i R’n’B.
To niesamowite, że Książę, mimo swoich 48 lat, wygląda dokładnie tak samo jak 15 lat temu. Wówczas odniósł ostatni wielki sukces płytą „Diamonds And Pearls”. Figurował w czołówce list przebojów z singlami „Gett Off” i „Cream”. A potem zaczęło mu się powodzić coraz gorzej. Jego produkcje były coraz słabsze, przestał być idolem nastolatków. Ale w odróżnieniu od Michaela Jacksona, z którym przez lata konkurował, udało mu się powrócić. Dwa lata temu zaskoczył wszystkich udanym albumem „Musicology”.
Jego nowe dzieło - „3121” (to numer jego skrytki pocztowej), trzyma równy poziom. Tą płytą powraca do swoich korzeni. Jak za dawnych czasów brawurowo miesza funky, rock, latynoską balladę i taniec. Epatuje silnym erotycznym falsetem w „Black Sweat”, podobnie jak kiedyś w „Kiss”. Eksponuje wokal nowej pięknej podopiecznej Tamar w „Beautiful, Loved And Blessed” (kto pamięta jego dokonania z Sheilą E?) i genialnie smęci w „The Dance”.
Jeśli ktoś po przesłuchaniu stwierdzi, że wszystko to słyszał, ma rację. Bo dzisiaj wszyscy czerpią z niego. Taka jest siła 5-oktaw w głosie malutkiego mistrza na koturnach, który jako nastolatek opanował grę na 23 instrumentach i podbił świat swoją muzyczną wyobraźnią. Zapewnił sobie miejsce w encyklopedii muzyki popularnej, co z pewnością nie będzie dane większości dzisiejszych gwiazd R’n’B.
ZERO 7 “THE GARDEN” ****
Trochę hipisowskiego rocka, odrobina elektroniki i zero melancholii. I kto by pomyślał, że to jest muzyka klubowa.
Jeszcze kilka lat temu duet producencki Henry Binns i Sam Hardaker był tak samo nieznany, jak klub w Hondurasie od którego zaczerpnął nazwę. Nic dziwnego, panowie produkowali tylko masę remiksów dla takich gwiazd jak Pet Shop Boys. Dopiero współpraca z utalentowanymi wokalistkami Mozer, Sią Furler i Sophie Baker spowodowała, że nabrali ogłady i klasy. Zaczęto ich porównywać do francuskiego Air.
Muzyczny ogród dźwięków, jaki zaproponowali na nowej płycie przekonuje, że Air zostawili daleko w tyle. Czerpią garściami nie tylko z prostej (ale nie prostackiej) elektroniki, ale również z rocka lat 60 i smooth jazzu. Dzięki wokalowi Binnsa przypominają się czasy Simona i Garfunkela oraz Mamas And The Papas. Niesamowicie wypada Furler w leniwie kołyszącej „If I Can’t Have You”. Nie zdziwię się, jeśli ta kobieta jest nieznaną córką Janis Joplin ?.
Zero 7 inteligentnie czerpią z innych. Rosną w potęgę sięgając ponad muzę klubową. Aż strach pomyśleć, co czeka nas na następnej płycie. Z pewnością już nie ogród, ale łąką pełna coraz bardziej intrygujących zakamarków.
NATE JAMES “SET THE TONE” ****
Głos pełen emocji, przebojowość i żywa orkiestra to atuty albumu czarnoskórego Brytyjczyka.
Dawno nie było soulowej płyty tak spójnej, energicznej i przebojowej. W głosie młodego wokalisty słychać wyraźnie, że nie jest spaczony krwawym show biznesem w którym myśli się tylko o tym jak najlepiej opakować i sprzedać byle jaki produkt. James potrafi śpiewać i to niezwykle emocjonalnie. Do tego przygrywa mu prawdziwa orkiestra z żywymi smyczkami, co dzisiaj w muzyce podległej komputerowym dźwiękom jest rzadkością.
Każda piosenka nadaje się na singiel i każda może stać się przebojem. Melodyjność to duży plus płyty świetnie nadającej się do tańca. Nate James 15 sierpnia ma wystąpić na warszawskim Torwarze przed Simply Red. Nie zdziwię się, jeżeli publiczność bardziej żywiołowo będzie oklaskiwała debiutanta niż jego starszych, ale już nieco znużonych sukcesami kolegów.
Robert Patoleta
Dołącz do dyskusji: Recenzje płytowe: Prince, Zero 7, Nate James