SzukajSzukaj
dołącz do nas Facebook Google Linkedin Twitter

Szymon Majewski

Rozmowa z Szymonem Majewskim o prowadzonym przez niego show w TVN i kabaretowych 'Rozmowach w tłoku'.

Robert Patoleta: - Jak czułeś się jako Miss Marsa w ostatnim odcinku przed wakacjami?

Szymon Majewski: Czułem się kapitalnie. Uwielbiam takie przeróbki. Jako Miss Marsa byłem pomalowany na zielono. Do tej pory mam na swoim ciele oazy zieleni. Ta zielenina, sałata pojawia się ciągle w niespodziewanych miejscach, na przykład w uszach. W niektórych miejscach schodzi, w niektórych świetnie się trzyma. To jak śnieg w górach leżący jeszcze w czerwcu.

- Jak duży udział masz w wymyślaniu takich szalonych pomysłów do scenariusza programu?

Mam dużo pomysłów i najczęściej są brane do programu, ale nigdy by nie powstał, gdyby nie było tam innych ludzi. Osób pracujących nad programem jest 20 – 30. Ścisłe grono wymyślające to 7 – 8, reszta to ludzie, którzy myślą o ciuchach, różnych grepsach, jak ustawić zdjęcia. Ten organizm funkcjonuje tydzień w tydzień do tego stopnia, że program jest nagrywany, a ekipa już siedzi i wymyśla, łowi i sprawdza pomysły do następnego programu. Dzięki temu zdejmują ze mnie trochę odpowiedzialności. Gdybym miał od początku do końca odpowiadać za program, to bym psychicznie nie wytrzymał.

 

- Zawsze byłeś pomysłowy i rozpierała cię energia. Jako uczeń dostałeś na przykład uwagę dzienniczka: „biega na korytarzu w drugą stronę”. Co to miało znaczyć?

Kiedy kazali nam chodzić w szkole, to zastanawiałem się: „A w zasadzie dlaczego?”. Ruch na korytarzu był w lewą stronę, to ja szedłem w prawą. Dlaczego musiałem robić to, co wszyscy? Był we mnie gen nadpobudliwości. Coś kazało mi sprawdzać granice. Nie byłem jednak buntownikiem, nie podpalałem Reichstagów ani Białych Domów. Bliżej było mi do „Pomarańczowej alternatywy”.

- Parę lat później stałeś się znany jako autor „Spontonów” w Radiu Zet. Pamiętam inną audycję, która była parodią „Dynastii” i została nadana w tym samym czasie, kiedy w telewizji leciał kolejny odcinek serialu.

To początki mojej pracy w „Zetce”. Siedziałem naprzeciwko telewizora i komentowałem na żywca, co dzieje się w danym momencie w odcinku. Gadałem totalne bzdury. Sto procent abstrakcji. Bardzo się to ludziom podobało, aczkolwiek nie wszyscy byli w stanie wytrzymać. Ci, którzy myśleli, że będę opowiadał dokładnie to, co jest w serialu, mogli się pomylić. Bardzo miło to wspominam, bo to był sprawdzian zmysłu improwizowania. Każda kolejna sytuacja podnosiła poprzeczkę do góry. Opowiadałem o tym, co się Blake’owi przydarzyło albo o tym, że Krystle spadła ze schodów. Taka mniej więcej była dramaturgia.

                 

- Podejmowałeś próby parodii innych seriali?

Przez moment chciałem to samo robić z „Doktor Quinn”, ale to już nie wychodziło, dlatego że ten serial był mniej paździerzowy. W „Dynastii” kapało od złota, od napuszenia aktorów, od zadęcia, było więcej kiczu. „Doktor Quinn” to serial dziejący się na prerii w jednym domku. Przejechał koń, widać było górę i cześć.

- W świadomości widzów zaistniałeś jako wynalazca w programie Alicji Resich-Modlińskiej. Potem miałeś „Słów cięcie, gięcie” w Canal +. A jak doszło do tego, że zacząłeś prowadzić „Mamy cię” w TVN-ie?

Pracowałem w Radiu Zet od prawie piętnastu lat, ale telewizja cały czas kręciła się wokół mnie. Co pewien czas otrzymywałem propozycje prowadzenia programów, ale one na ogół mi się nie podobały. Nie dawały swobody, albo same pomysły formaty nie stanowiły dla mnie ciekawego zadania. Kiedy dostałem propozycję prowadzenia „Mamy cię”, poczułem, że to jest szansa stworzenia czegoś własnego. I to się sprawdziło. Czułem się tam dobrze. Miałem poczucie, że jest mój program.

- Nie wydaje ci się, że „Mamy cię” można było pociągnąć trochę dłużej?

Myślę, że tak. Mam nadzieję, że ktoś do tego jeszcze wróci. Problem był w tym, że w Polsce jest mało tzw. celebrities. We Francji można wkręcać wszystkich piłkarzy z reprezentacji po kolei, bo wszyscy są bardzo znani. U nas zna się co najwyżej Otylię Jędrzejczak i Adama Małysza. Aktorów też nie jest tak dużo, seriali nie ogląda 60 milionów osób, tak jak w Stanach. Gagi kosztowały bardzo dużo, ich organizacja pochłaniała sporo czasu. Zabawa zataczała coraz szersze kręgi i coraz częściej ktoś się orientował, że jest wkręcany.  Oddziaływało to na atmosferę programu, bo siadało napięcie.

- Jaka była największa wpadka?

Bywało tak, że ktoś się po prostu wystraszył i uciekł. Tak było z Moniką Brodką. Po minucie uciekła, bo sytuacja jej nie pasowała. Małgorzata Domagalik tez zorientowała się bardzo szybko. Człowiek z którym przyszła zawsze klnie, a tu nagle przestał bluzgać, więc wyczuła, że coś musi być nie na rzeczy. Zobaczyła, że sytuacja jest dziwna, więc pewnie jest nagrywana.

- Ciekawe jest to, że im starsi widzowie, tym chętniej wybierają twój program. Przypuszczałem, że to raczej młodzi ludzie są lepiej nastawieni do takiego rodzaju humoru.

O dziwo bardzo dużo kobiet ogląda program – 60% z dużych miast. Być może więcej starszych osób, ale w ogóle ten show ma większą widownię niż „Mamy cię”. Okazało się, że program jest bardziej komercyjny od tamtego. Mam wrażenie, że jestem sympatycznie odbierany przez ludzi. Nawet, jeśli drę łacha i widzowie nie do końca zgadzają się z moją oceną politycznych wydarzeń, które prezentuję, to mają przed sobą faceta, który też się śmieje z siebie. W ostatnim programie Martyna Wojciechowska pokonała mnie w siłowaniu się na rękę. Ilu facetów dałoby się pokonać dziewczynie?

  

- Szczytowanie oglądalności programu przypada na „Rozmowy w tłoku”.

To jest już wizytówka programu. A jeszcze rok temu nikt nie dawał temu kabaretowi prawa do jakiegokolwiek sukcesu. W ogóle program na początku nie miał kredytu zaufania. Czułem po „Mamy cię” presję. Ciężko przychodzi ludziom oswajanie się z kimś nowym na antenie. Kiedy już przyzwyczają się, to zaczyna się czekanie mniej więcej takie jak na mecz Polska – Ekwador. Ten program przechodził trzy fazy. Pierwsza okres totalnej „zjebki” trwał cztery tygodnie. Potem nagle był zachwyt i nagrody. A teraz jest trzecia faza – bij mistrza. Krytyków drażni każda minuta programu - tu się wyłożył, jak on się ubrał, to już gdzieś było. Dlatego nie czytam forów internetowych ani listów. Nie chcę się dołować. Ja po prostu robię swoje. Jeżeli ktoś umie się podpisać imieniem i nazwiskiem, to wtedy go słucham.

- Na pewno znaczenie miało przeniesienie pory emisji o godzinę wcześniej.

Pora emisji po godzinie 22 była pomyłką. To nie był czas na ten program, który jest w zasadzie familijny, przeznaczony dla całych rodzin. O godzinie 20 mógłby mieć jeszcze większą widownię.

- Twój program jest o tyle nowatorski, że stanowi połączenie kilku różnych formatów – rozrywkowego show, talk show, kabaretu politycznego. Tego jeszcze u nas nie było.

W „Rozmowach w tłoku” są dwie osoby, które wziąłem z radiowych „Spontonów”. To Joanna Wilk i Michał Zieliński, facet grający Leppera, Marcinkiewicza, a teraz Janasa. Pracując w Teatrze Powszechnym, grał niewiele, chociaż był bardzo dobrym aktorem. W radiu widząc jego zdolności parodystyczne, mówiłem mu: „Michał, to że robisz Leszka Millera głosem, to nie wszystko. Możesz być drugim Jimem Carreyem”. On nie był tego pewny do tego stopnia, że nie chciał podawać nazwiska, kiedy go przedstawiałem w „Spontonach”. Aktorzy grający role komediowe są poddawani u nas ostracyzmowi w swoim środowisku. Liczy się ten, kto hamletyzuje, rozdziera koszule, tarza się w piórach na scenie. W końcu się zaangażował, chociaż słyszał od niektórych kolegów, żeby uważał, bo to jest ślepa uliczka. A teraz naśladowanie innych wychodzi mu rewelacyjnie.

- Niekwestionowaną gwiazdą jest Katarzyna Kwiatkowska genialnie parodiująca Dodę i Krystynę Jandę. Przypuszczaliście na castingu, że ona będzie strzałem w dziesiątkę?

W przypadku Kaśki po prostu odpadłem. Przez pierwsze parę dni prób musiałem się oswajać, bo kiedy zaczynała mówić, to mnie paraliżowało. Miałem wrażenie, że wszystkie charakterystyczne zachowania Krystyny Jandy skondensowała i wsadziła w puszkę.

- Myślicie o tym, żeby zrobić „Rozmowy w tłoku” w których wystąpią sami prawdziwi politycy?

Na wrzesień szykujemy tego typu niespodzianki. Moim marzeniem byłoby, żeby przyszedł do programu Roman Giertych. Będzie to trudne, ale założyliśmy sobie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Udało nam się przecież namówić Ryszarda Kalisza, żeby udawał zawodnika sumo i krzyczał po japońsku. Wystąpili też inni – Niesiołowski, Olejniczak, Kutz, Senyszyn. Jeżeli pozostali politycy zauważą, że to jest ratunek dla naszego zbiorowego poczucia humoru, to dadzą się namówić do wspólnej zabawy.

- Nikt nie protestował przeciwko żartom w programie?

Po zwycięstwie PiS-u pokazaliśmy ściągnięte z internetu „nowe” godło Polski – orła z dwiema kaczymi głowami. Ktoś wtedy złożył doniesienie do prokuratury. Poza tym nie było żadnych poważniejszych historii. Mam wrażenie, że dryfujemy w kierunku programu sympatycznego.

- Podobno TVN cenzuruje twój show. W powtórce programu z 22 maja usunięto ponoć dwie sceny. Z materiału filmowego wycięto kaczkę wchodzącą do studia i piosenkę o Bronku.

Program poniedziałkowy puszczany jest w dłuższej wersji. W sobotę, kiedy nadawany jest o 14, ogląda go dużo dzieci i dlatego treści nieprzystojne są wycinane. To jest wymóg Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Poza tym sobotni czas na emisję jest o 5 – 7 minut krótszy niż poniedziałkowy. Nigdy nie było tak, że musieliśmy wycinać fragmenty pod groźbą, że ktoś nam się dobierze do tyłka. Wiem, że w czasie wakacji ludzie będą do mnie podchodzili i pytali dlaczego zdjęli mi program. Tak było podczas przerwy zimowej. Trzeba robić przerwy, aby zebrać pieniądze z reklam na nową produkcję.

- A propos TVP. Ostatnio dostałeś wiele nagród. Nie dostałeś jednak Wiktora, chociaż byłeś jednym z faworytów. W kategorii showman telewizyjny zamiast ciebie został wyróżniony Wojciech Mann. Nie odczuwasz zawiści ze strony telewizji publicznej?

Powinienem dostać tę nagrodę. Temu programowi to się należało i tego będę szczerze bronił. Z tymże nagrody dostaję nie ja, ale ludzie pracujący przy programie. Przyszedłem na „Wiktory” ze standami zrobionymi z ich zdjęć, aby ich pokazać. Może nie wygrałem, bo byłem wystawiony w zbyt wielu kategoriach. Myślano, że dostanę nagrodę w innej kategorii i na mnie nie głosowano. Nie mam żalu, ale uważam, że w tym czasie nasz program był najbardziej nowoczesny i udany.

- Po wakacjach w „Rozmowach w tłoku” mają pojawić się parodie m.in. Jana Rokity, Waldemara Pawlaka, Jerzego Hoffmana i Justyny Pochanke. Co jeszcze planujecie?

Boję się najbardziej tego, że trudno będzie ludzi zadziwić czymś nowym, bo szalejemy tak bardzo. Ale mamy parę pomysłów i będziemy eksperymentować. Ciągle szukamy ludzi, którzy mogą u nas występować. Ostatnio pojawił się Paweł Janas, który z wiadomych przyczyn stał się postacią rozpoznawalną.

- Masz już pomysł na kolejny program?

Przy tym programie nie można mieć pomysłów na inny. To musiałby być całkowicie nowy gatunek, może „Pegaz 2” albo teleturniej. Nasz show jest tak pojemny, że można się bawić każdą konwencją, tylko trzeba wszystko bacznie sprawdzać.


Rozmawiał Robert Patoleta.

Dołącz do dyskusji: Szymon Majewski

0 komentarze
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Wirtualnemedia.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiek z postów na forum łamie dobre obyczaje, zawiadom nas o tym redakcja@wirtualnemedia.pl