Okładki, pozwy i pierwsza liga - Tomasz Lis o „Newsweeku”
- Jesteśmy już w ścisłej czołówce tygodników opinii, a wyraziste okładki, to tylko impuls poprawiający sprzedaż - mówi Wirtualnemedia.pl Tomasz Lis, redaktor naczelny „Newsweeka”. Rozmawiamy też m.in. o ostatnich głośnych artykułach w tygodniku oraz sporze z „Wprost”.
Tomasz Wojtas: Zgodzi się pan z tezą, że tygodnik opinii w dużym stopniu sprzedają okładki?
Tomasz Lis: W zależności od okładki sprzedaż zmienia się o 10-15 proc. w górę albo w dół.
Bo wygląda na to, że przyszedł pan robić w „Newsweeku” rewolucję okładkową. W ciągu pół roku, kiedy jest pan redaktorem naczelnym, czyli przez, powiedzmy, 25 tygodni, „Newsweek” miał mniej więcej 10 mocnych, kontrowersyjnych okładek.
Nie widzę nic złego w mocnych, wyrazistych okładkach. Czytelnika, tak samo jak widza czy słuchacza, trzeba najpierw przyciągnąć, żeby mógł ocenić produkt. Z tym że bądźmy poważni: gdyby to były tylko okładki, a w środku nic - to pewnie przez trzy tygodnie byłaby świetna sprzedaż, ale potem spadek. Bo ludzie zwyczajnie by uznali, że pod atrakcyjnym opakowaniem nie kryje się zawartość, na którą warto wydać tych kilka złotych. A w empiku czy w jakimś saloniku prasowym za obejrzenie okładki nie trzeba płacić 5 złotych.
Jednocześnie widzę ewolucję okładkową w innych pismach, np. płaczącą krwią Matkę Boską na okładce jednego z ostatnich numerów „Polityki” czy wywiad reklamowany w niej zarezerwowanym dla tabloidów słowem „wstrząsający”.
Takie okładki to pomysł na wywołanie szybkiego wzrostu sprzedaży „Newsweeka”? Bo w I półroczu br. sprzedaż mocno wam podskoczyła i ten wzrost utrzymał się jak na razie w lipcu.
To impuls do tego, żeby ludzie, którzy przykładowo są w empiku, kupili „Newsweek” . A przynajmniej ta część czytelników, dla której decyzja o kupnie konkretnego tytułu nie jest naturalna.
Na dłuższą metę tak czy owak liczy się wszystko to, co jest w środku pisma. I albo to się broni i jest sprzedaż, albo się nie broni i nie ma tej sprzedaży. To jest w jakimś sensie tak jak z programem telewizyjnym: ja mogę nie wiadomo jaką ekwilibrystykę wykonać na początku odcinka, krzycząc jaki będzie ciekawy i atrakcyjny, a potem on trwa przez 50 minut i albo ludzie oglądają, albo nie.
Ostatnio często pokazujecie na okładkach - i opisujecie w tekstach okładkowych - duchownych. W poprzednim numerze na jedynce byli całujący się księża, wcześniej „Tata w sutannie” o życiu seksualno-rodzinnym księży i wynikająca z tego polemika Szymona Hołowni z ks. Wojciechem Lemańskim. A był jeszcze Donald Tusk w koloratce.
Te numery z „Tatą w sutannie” i Tuskiem w koloratce ukazały się w lipcu, czyli ponad dwa miesiące temu. Tekst o premierze nie był, co chyba oczywiste, tekstem o księdzu Tusku, ale o rządzie ulegającym w wielu sprawach Kościołowi.
Robicie „Gościa Niedzielnego” a rebours? Bo sprzedażowo jest jeszcze nad „Newsweekiem”.
Robimy to, co jest ciekawe - i co za ciekawe uznają nasi czytelnicy. Prawdę mówiąc, środowiskowe anse, stękania i złośliwostki kompletnie mnie nie interesują. Jakbym robił pismo dla środowiska, to byłaby klęska. Za długo jestem w tym środowisku, żeby nie wiedzieć, co, kto i dlaczego powie, jakie są tego motywy i jakie mają być skutki. Mnie interesuje wyłącznie czytelnik.
Na wyrazistych okładkach trochę zyskaliście sprzedażowo, ale też straciliście - felietonistę Szymona Hołownię.
To, co pisał i pisze Szymon, którego osobiście lubię i cenię, było i jest totalnie niekompatybilne z „Newsweekiem”. Nie chodzi o żadną linię programową - bo Szymon wie, że żadnej linii nie było, tylko pisał, co chciał. Ale mam wrażenie, że czytelnicy mieli prawo otrzeć się o schizofrenię: z jednej strony pismo ma nastawienie otwarcie liberalne, a z drugiej strony jest felietonista będący apologetą wartości niekoniecznie liberalnych i często obrońcą instytucji z liberalizmem walczącej. Absolutnie szanuję poglądy Szymona, ale nasze drogi ewidentnie się rozjechały.
Czyli na takim felietonistycznym konserwatywnym votum separatum panu w „Newsweeku” nie zależy? I Hołowni nie zastąpi na łamach pisma, dajmy na to, Tomasz Terlikowski?
Szczerze mówiąc, jak czytam opinie Szymona w sprawie otrzęsin w salezjańskim gimnazjum, to mam wrażenie, że zaczyna okrążać Tomasz Terlikowskiego z prawej strony, więc może to jest pomysł warty rozważenia. A już na poważnie: oczywiście, że nie.
A z drugiej strony: zaproponowałby pan pisanie felietonów Michałowi Figurskiemu? Na przykład taką prześmiewczą rubrykę o popkulturze, jaką w „Polityce” prowadzi Kuba Wojewódzki, a we „Wprost” Jakub Żulczyk?
Nie.
Przy okazji okładek i tekstów okładkowych zaliczyliście też ostatnio wpadkę: na okładce poprzedniego numeru [rozmawialiśmy w ub. tygodniu - przyp.red.] eksponowaliście artykuł o seryjnych mordercach, którzy niedługo wyjdą na wolność, tymczasem podobny tekst na ten sam temat był w tamtym tygodniu we „Wprost”.
Podobny? Raczej doskonale niepodobny.
Tylko że u was tekst opisywał trzech czy czterech bohaterów, a we „Wprost” był przedstawiony jeden z tych ludzi.
No właśnie, czyli u nas produkt, gdzie indziej półprodukt. W tym tygodniu we „Wprost” jest coś przypominającego nasz tekst okładkowy, z tym że tam już w ogóle nie ma bohaterów, którzy tak naprawdę są tylko u nas. Są, bo Czarek Łazarewicz ich przez kilka miesięcy szukał i znalazł. Oryginał się broni. Wyniki sprzedaży poszczególnych numerów - i bieżącego, i tego zeszłotygodniowego - pokazują, że czytelnik zdecydowanie woli oryginał.
No, ale tak duże podobieństwo konkretnych tekstów i tematów pokazuje, że w redakcjach trwa krecia robota.
Tak jak już powiedziałem, mnie interesuje sprzedaż. Liczby są nieubłagane. W lipcu zeszłego roku „Wprost” sprzedawało o tysiąc egzemplarzy więcej niż „Newsweek”. W lipcu tego roku „Newsweek” był o 60 tysięcy egzemplarzy przed „Wprost”. Niech to wystarczy za komentarz. Mamy pierwszą ligę, w której są trzy tygodniki: my, „Polityka” i „Uważam Rze”. W lipcu byliśmy na drugim miejscu, w sierpniu możemy być na pierwszym albo drugim, a we wrześniu może na trzecim. Różnie się to będzie układało - myślę, że ze względu na całkiem wyrównane siły tych trzech pism. A 60 tys. sprzedaży egzemplarzowej z tyłu jest jakiś pojedynek między „Wprost” a „Gazetą Polską”, ale on mnie kompletnie nie interesuje. Tak samo jak to, kto ewentualnie od nas ściąga.
Ale konkurenci ściągają skutecznie - skoro w efekcie na okładce nie macie ekskluzywnego tematu, tak jak w przypadku tych seryjnych morderców.
Jeśli już, to właśnie przedstawiłem dowody na to, że nieskutecznie, tak jak to bywa ze ściąganiem na klasówce, zwykle brakuje czasu, by spisać wszystko. Przeglądałem dzisiaj i wczoraj branżowe serwisy internetowe, mam też dane z monitoringu sprzedaży każdego z tych pism i oceniłbym, że jeśli ściągają, to fantastycznie nieskutecznie.
Mimo wszystko pozwalacie od siebie ściągać. Jak w takim razie wygląda przygotowywanie takiego tekstu jak ten o mordercach: ile osób w redakcji wie, że powstaje, a kiedy wiadomo, że trafi na okładkę?
Wygląda zwyczajnie: piszemy przez parę tygodni swój tekst. Jak się nadaje do druku, to drukujemy. W swoich pytaniach niemal stwierdza pan, że ktoś wobec nas zachowuje się wybitnie nieczysto. Tylko naprawdę to nie ja się z tego powinienem tłumaczyć, prawda? I jeszcze jedno. Próbuje mnie pan namówić na zwierzenia pod tytułem: Czy trener Legii Warszawa zwraca uwagę na to, co się dzieje z Flotą Świnoujście, która gra w drugiej lidze? Może pan zapytać trenera Legii, Jana Urbana, ale zgaduję, że nie zwraca uwagi. W drugiej lidze toczą się rozgrywki i pewnie są ciekawe, ale to nie moja sprawa, ja mam swoich konkurentów: „Politykę” i „Uważam Rze”.
Wygląda na to, że zrezygnowanie w „Newsweeku” parę miesięcy temu z cotygodniowych kolegiów ogólnoredakcyjnych nie przyniosło efektów.
Kolegów nie ma i nie będzie, a to jak jest u nas zorganizowana praca, przepraszam, jest wyłącznie naszą sprawą.
A o takim tekście o seryjnych mordercach ile osób w redakcji wiedziało przed publikacją? Tylko autorzy i ktoś z sekretariatu redakcji czy może wszyscy z działu „Społeczeństwo”?
W naszym artykule było czterech bohaterów, w tekście u konkurencji był jeden. W drugim przypadku u nas wielu bohaterów, u konkurencji żadnego. Wolę oryginał niż kopię. I więcej nic ciekawego w tej sprawie nie mam do powiedzenia.
W kontekście okładek, i nie tylko, „Newsweekowi” zarzuca się kontrowersyjność, a nawet tabloidowość.
Zarzucają nam tyle bzdur, że jeden zarzut więcej nie robi różnicy. Problem jest taki: jak wytłumaczyć sytuację, w której nam, tym i tamtym spada, a nagle pojawia się na tym rynku ktoś, komu rośnie - i to o 25 procent. No przecież nie powiemy, że robią dobrą robotę, więc pada hasło „Tabloidowość!”. A że tabloidom też spada, więc ta koncepcja sypie się już w pierwszym zdaniu, to mniejsza z tym.
Znowu pyta mnie pan o środowiskowe recenzje, dąsy i anse, a dla mnie to są didaskalia. W bieżącym numerze „Newsweeka” [rozmawialiśmy w ub. tygodniu - przyp.red.] jest siedem tekstów o zagranicy, jeden wielki raport gospodarczy, cztery teksty o kulturze, W poprzednich numerach był między innymi tekst Wojtka Jagielskiego o RPA i wywiad z Guyem Sormanem, w następnym będzie wywiad Teresy Torańskiej. Daj Boże zdrowie wszystkim, niech robią takie tabloidy - życzę powodzenia i niech im sprzedaż rośnie. Bo na razie mam wrażenie, że ci, którzy się skupiają na recenzowaniu innych, powinni skupić się na własnej robocie.
Ale nazywanie na okładce „Newsweeka” przeciwników in vitro „talibami” i portretowanie Antoniego Macierewicza jako taliba to nie jest już krok za daleko?
Czytelnik ocenia.
Ma pan już w „Newsweeku” optymalny skład redakcyjny?
Jestem zadowolony ze składu, który mam.
Gdyby chciał Pan dokooptować do redakcji dwie czy trzy osoby, nie byłoby problemu ze zgodą przełożonych z wydawnictwa?
Jak każdy szef mam swój budżet, w ramach budżetu mam pełną swobodę ruchów. Oczywiście nie zwiążę sobie rąk mówiąc, że nikogo już nie zwolnię ani nie zatrudnię. Natomiast mogę powtórzyć za Kazimierzem Górskim, że zwycięskiego składu się nie zmienia. Więc może będą jakieś korekty, ale nic więcej.
Marcin Meller, który odchodzi z „Playboya”, będzie robił do „Newsweeka” więcej wywiadów? Ostatnio w dwóch kolejnych numerach były jego rozmowy.
Marcin będzie u nas pisał felietony i robił wywiady. Oficjalnie mogę w tym miejscu ogłosić, że właśnie dołączył do „Newsweeka”.
A dołączy na stałe do redakcji, na przykład jako szef któregoś z działów?
Nie, nie będzie szefem działu.
Za to zniknęły z „Newsweeka” wywiady Tomasza Machały.
Z tego co wiem, Tomasz Machała od 22 lutego jest szefem portalu NaTemat.pl [jego współwłaścicielem jest Tomasz Lis - przyp.red.], który we wrześniu, po siedmiu miesiącach istnienia, miał ponad milion unikalnych użytkowników. Tomek robi świetną robotę i naprawdę ma co robić.
Niedawno na konferencji Purple Day narzekał pan, że w telewizyjnych programach informacyjnych jest coraz więcej infotainmentu i takie materiały pojawiają się już w 15. minucie programu…
Wczoraj miałem to samo wrażenie, oglądając programy informacyjne.
A kilka numerów temu w „Newsweeku” był tekst o celebrytce Natalii Siwiec, był też artykuł o ślubie Oli Kwaśniewskiej.
Serio? Straszne. W „Polityce” o tym ślubie były dwa artykuły. U nas był tekst o niezwykłej karierze pani Siwiec, u nich wywiad z Dodą. I co w tym złego, na miły Bóg? Niech Pan weźmie tygodniki, a także „Guardiana” czy „Times’a”, i zobaczy, o czym piszą także poważne gazety. Ale jest kwestia proporcji. Skoro w ostatnim numerze „Newsweeka” jest siedem tekstów o zagranicy, wielki raport gospodarczy, cztery teksty o kulturze, to nie widzę żadnego problemu z tym, żeby były jeden czy dwa tematy lżejsze - i one są. To inna sytuacja niż w programie telewizyjnym, w którym w 15. minucie już tak ewidentnie rozpoczyna się infotainment i trwa do 25. minuty. „Fakty” czy „Wiadomości” mają wybitnie stabilną, nienaruszalną pozycję, spokojnie mogłyby trochę ograniczyć liczbę materiałów o niczym, których istotą są często niezbyt wyrafinowane słowne gierki, od których zęby bolą.
Jeszcze a propos okładek - nie przejechaliście się trochę na sprawie Amber Gold i zaangażowaniu w nią Michała Tuska, dając go na okładce razem z Kasią Tusk i pytaniem „Tato, jak żyć?”? To nie była zbyt karkołomna obrona Michała Tuska w tamtej sytuacji?
To jest tak kuriozalna interpretacja, jak ta z czerwca, że wzywaliśmy do wojny polsko-rosyjskiej [zamieszczając na okładce przed meczem Polska-Rosja na Euro trenera naszej drużyny Franciszka Smudę wystylizowanego na Józefa Piłsudskiego - przyp.red.]. Za takie skojarzenia ja już nie odpowiadam. Trzeba było przeczytać tekst w środku, ale rozumiem, że w naszym środowisku wielu ma z tym kłopot, więc ocenia się po okładkach. W tym tekście nie było żadnej obrony kogokolwiek, tylko opowieść o tym, czy łatwo jest być dzieckiem osoby ważnej w państwie. W artykule był syn i córka premiera Tuska, ale - z tego co pamiętam - było też opisanych parę innych osób. I nie było żadnej apologii nikogo w żadnym sensie.
Apologia, owszem była, w wypowiedzi wydawcy „Wprost”, który publicznie stanął w obronie pana Plichty i stwierdzał, że Plichta jest obiektem medialnej nagonki [chodzi o wpis na Twitterze Michała M. Lisieckiego, prezesa PMPG wydającej „Wprost” - przyp.red.]. Mnie akurat to pokrewieństwo dusz i ta solidarność nie zdziwiły, ale wielu było zbulwersowanych.
No ale ten szef i jego redaktor naczelny wysłali do Gdańska swoich dziennikarzy i mieli fajny, ekskluzywny materiał z Michałem Tuskiem o kulisach jego współpracy z Amber Gold.
To cudownie. Co było fajne, a co niefajne - to znowu ocenia czytelnik. Można porównać sprzedaż obu numerów obu pism w tamtym momencie.
A czy nie jest tak, że ze swoich liberalnych światopoglądowo pozycji nie macie w „Newsweeku” celowników dziennikarstwa śledczego przesuniętych za bardzo w prawą stronę?
Mówi pan o naszym artykule sprzed kilku tygodni demaskującym to, co się działo na lotnisku w Gdańsku? To było prawicowe lotnisko? Bo myślałem, że było ono raczej opanowane przez ludzi PO.
Do tego ten tekst ukazał się w numerze, w którym był też artykuł o funkcjonowaniu SKOK-ów i ich prezesie. Więc myślę, że tamten numer całkiem dobrze pokazał nasz balans pod tym względem.
Bardziej chodzi mi o teksty o kulisach finansowania PiS czy związkach tej partii z wydawcą „Gazety Polskiej” i „Gazety Polskiej” codziennie. Bo to po nich pojawiają się zapowiedzi pozwów przeciwko redakcji, podczas gdy po artykule o lotnisku w Gdańsku takiego pozwu nie ma.
Nie dostaliśmy na razie pozwu od PiS-u, nie dostaliśmy go od pana Macierewicza ani od pana Bielana. Więc na ogół kończy się to na zapowiedziach procesów. A powód jest bardzo prosty: te materiały są dobrze udokumentowane, dlatego łatwiej jest wyjść na konferencję prasową i krzyknąć: „Krzywda nam się dzieje! To manipulacja!”. Potem jednak prawnik, pisząc pozew, musi udowodnić, że coś jest nie tak.
W sprawie okładek z Macierewiczem i „talibami” kontra in vitro rację przyznała wam Komisja Etyki Mediów, odrzucając dotyczące ich skargi.
Od numeru z Macierewiczem na okładce minęło już pięć miesięcy, więc myślę, że w tym czasie nawet mało zdolny prawnik mógłby napisać pozew sądowy.
Za to sami pozywacie - konkretnie wasz dziennikarz Cezary Łazarewicz pozywa zarząd Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich za to, że został nominowany do tytułu Hieny Roku. Radził mu to pan?
To nie my pozywamy, tylko Czarek. To jego prawo i jego decyzja. Nie pytał mnie ani o radę, ani o opinię. Ale tak po ludzku, po koleżeńsku - absolutnie go w tym popieram. Nie widzę powodu, żeby polityczni komisarze i agitatorzy wydawali cenzurki deprecjonujące dziennikarzy przez wiele lat wykonujących rzetelną robotę. Co prawda ja bym nie zrobił tego, co on, ale wyłącznie dlatego, że by mi się nie chciało i nie chciałbym pewnego towarzystwa nobilitować. Natomiast uważam, że decyzja i motywacja Czarka są sensowne - pewnych rzeczy nie powinno się puszczać płazem. Mnie już się nie chce, bo gdybym miał pozywać za każdą bzdurę czy kłamstwo na mój temat w prawicowych mediach, za każdą brednię w „Gazecie Polskiej”, „Uważam Rze” czy na portalu tej smarkaterii PiS-owskiej - wpolityce.pl, składałbym jakieś trzy pozwy w tygodniu. Nie mam na to czasu. A jeszcze czekanie później lata na jakiś wyrok… Po co mi to?
Takie sprawy bywają jednak kończone wcześniej i poza sądem. W podobnej sytuacji Rafał Ziemkiewicz publicznie wyciągnął niedawno rękę na zgodę Kamilowi Durczokowi (przeczytaj o tym więcej).
Myślę, że wyciągnął rękę, wiedząc, że sąd niedługo wyciągnie rękę po jego portfel, a przynajmniej część jego zawartości. Ale może i dobra taka skrucha pod ścianą, skoro na inną raczej nie ma co liczyć.
Jeszcze co do pozwów: pan i wydawca „Newsweeka” pozywacie wydawcę „Wprost” za kradzież pomysłu na akcję promującą pozytywny wizerunek Polski. Rozumiem, że ma pan w szufladzie stosowne zaświadczenie z urzędu patentowego. A czego ono konkretnie dotyczy - samej koncepcji kampanii czy również jej nazwy i oprawy graficznej?
Na ten temat nie mam nic do powiedzenia, poza tym, że wniosek patentowy rzeczywiście do sądu skierowałem i rzeczywiście byłem pierwszy. Sprawie od A do Z przyglądali się prawnicy. Oni podjęli decyzję o wytoczeniu procesu, oni skalkulowali, jakie powinno być odszkodowanie - i tyle. Ważne jest, że rozpatrujący tę sprawę sąd w Krakowie zadecydował o zabezpieczeniu powództwa, a więc uznał, że jest bardzo prawdopodobne, że roszczenia są zasadne. A na ostateczne rozstrzygnięcie sądowe trzeba jeszcze poczekać.
Czyli wymyślając na początku br. tę akcję - jeszcze jako redaktor naczelny „Wprost” - nie konsultował się pan z wydawcą, nie zorganizował „burzy mózgów” - w całej redakcji czy chociaż z swoimi zastępcami?
Jeśli potrzebna mi była burza mózgów, to z oczywistych względów robiłbym ją z zespołem. A na pomysł akcji wpadłem sam, więc konsultacje były zbędne.
Jak to się stało, że wiosną daliście się wyprzedzić „Wprostowi”, który pierwszy zaczął swoją akcję?
To już zachowam na czas rozprawy. Natomiast modus operandi wydawcy „Wprost” w tej sprawie w najmniejszym stopniu mnie nie zaskoczył. Ja naprawdę tam pracowałem przez 20 miesięcy, więc mniej więcej - a nawet więcej niż mniej - wiem, z czym i z kim mam do czynienia. Sąd się tym zajmie i wierzę, że wymierzy sprawiedliwość.
Ale wizerunkowo sytuacja wygląda niefajnie. Wojna polsko-polska, którą od lat toczą politycy, przenosi się też do mediów i dotyczy - nomen omen - akcji mającej promować pozytywne oblicze Polski.
No to ja mam pytanie: jeśli wyjdę na ulicę z transparentem „Fajna Polska” [tak nazywała się akcja „Newsweeka” - przyp.red.] i podbiegnie do mnie ktoś, kto wyciągnie mi portfel z kieszeni, to czy ja powinienem go gonić albo krzyknąć do policjanta, żeby łapał złodzieja, czy w imię akcji „Fajna Polska” powinienem uznać, że podnoszenie krzyku jest niestosowne, i nic nie zrobić? Ja uważam jednak, że „Fajna Polska” to nie tylko Polska, która udaje, że nie ma problemów, ale taka Polska, w której na przykład kradzież, oszustwo i krętactwo są karane i piętnowane - tak po prostu.
Wysokość odszkodowania, którego domagacie się od wydawcy „Wprost” - 8,73 mln zł - wydaje się „z sufitu”.
To panu się wydaje, że ta kwota jest „z sufitu”, natomiast prawnikom, którzy znają tę sprawę, najwyraźniej tak się nie wydaje. Ostatecznie to, czy ona jest „z sufitu” czy nie, orzeknie sąd.
Przy pana szacunkach z konferencji Purple Day, że wydawca tygodnika opinii zarabia „na czysto” złotówkę z każdego sprzedanego egzemplarza i przy - załóżmy dla łatwego rachunku - 100 tys. egzemplarzy tygodniowo, kwota tego odszkodowania to dochody netto ze sprzedaży z ponad półtora roku.
Prawnicy to skalkulowali, a oceni to sąd. Ja uważam, że wysokość tych roszczeń może się komuś wydawać nieracjonalna tylko w jednym kontekście: jak patrzę na kurs akcji PMPG, który nieuchronnie zbliża się do poziomu śmieciowego - bo nie wiem, czy to jest dzisiaj 9 czy 10 czy aż 12 groszy, ale wiem, że jest jakieś 70-80 procent niższa niż w dniu, gdy przestałem pełnić funkcję naczelnego. Będę się upierał, że to sąd, a nie dziennikarze czy ktokolwiek inny, będzie oceniał zasadność roszczeń i ich wysokość.
Inna sprawa: sądzi pan, że w „Newsweeku” przydałby się dział historyczny?
Nie widzę takiej potrzeby. Przy czym nie mam nic przeciwko tematyce historycznej. Jeśli mamy pomysł na dobry tekst o historii - to super, piszemy taki tekst. Natomiast mam wrażenie - tylko subiektywne wrażenie, bo żadnych badań nie robiliśmy - że grupa osób bardziej zainteresowanych historią to raczej czytelnicy „Uważam Rze” czy „Polityki”. Dlatego dla nas tego typu inwestycja byłaby w jakimś sensie bardziej kosztowna niż dla tych pism, bo dawałaby mniejsze szanse, że znajdziemy właśnie tych czytelników. Chociaż dodatek „Newsweek Historia” sprzedaje się dobrze.
Wpuściłby pan na łamy „Newsweeka” polityków z felietonami?
Nie. To ja wyprosiłem polityków z „Wprost” i nie widzę powodów, żeby zmieniać to nastawienie w „Newsweeku”.
Za to eksperymentujecie z wywiadami, zapraszając ostatnio do rozmowy na łamach „Newsweeka” prezydenta Kwaśniewskiego i Korę Jackowską. A dziennikarz jest w tej sytuacji co najwyżej moderatorem.
To nie jest jakiś specjalnie nowy eksperyment, bo już we „Wprost” publikowaliśmy rozmowy Zbyszka Hołdysa z Janem Pospieszalskim czy Manueli Gretkowskiej z Andrzejem Żuławskim. Więc parę tego typu tekstów robiliśmy.
Na konferencji Purple Day narzekał pan, że w Polsce dziennikarze - inaczej niż za granicą - dużo mówią i piszą o innych dziennikarzach i mediach. W „Newsweeku” nie popełniacie tego błędu, chociażby pisząc o związkach PiS-u z niektórymi mediami prawicowymi?
Ale nasz tekst dotyczył finansowej układanki łączącej PiS z tymi mediami. I prawdę mówiąc, nie wykluczam, że za jakiś czas zamieścimy jeszcze jeden tekst na ten temat, bo mamy powody sądzić, że zakleszczenie finansowe między tak zwanymi niepokornymi i niezależnymi dziennikarzami a pewnymi instytucjami sprzyjającymi bardzo pewnej partii politycznej, szczególnie z jedną taką instytucją, jest o wiele większe, niż komukolwiek mogłoby się wydawać.
Natomiast nie przypominam sobie, żebyśmy jakiemukolwiek dziennikarzowi, pismu, wydawcy czy stacji poświęcili więcej niż jeden tekst. Za to w tygodniku tak zwanych publicystów niepokornych rzadko zdarza mi się nie znaleźć swojego nazwiska, a rekordowo widziałem je w sześciu czy siedmiu tekstach z jednego numeru. To już wskazuje na jakąś obsesję. No chyba że czytelnik tego tygodnika lubi czytać bez przerwy to samo i o tych samych osobach. Ale czasem w poniedziałek rano umieram ze śmiechu, kartkując ten tygodnik i czytając znowu wzmianki, akapity albo nawet całe teksty o sobie. Przy całym swoim egotyzmie nie uważam, żebym był aż tak ciekawą osobą i zasługiwał na tyle uwagi, ale widać dziennikarze „Uważam Rze” oceniają to inaczej.
Dwa tygodnie temu rzucił pan pomysł solidarnej podwyżki cen przez tygodniki opinii…
Doprecyzowałbym to jako solidarność w nierobieniu sobie na złość. Niech każdy robi swoje i podejmuje racjonalne decyzje ekonomiczne.
Ale to nie było przygotowywanie gruntu pod podwyżkę ceny „Newsweeka”?
Ja nie jestem od przygotowywania gruntu, bo taką decyzję podejmuje wydawca, a nie redaktor naczelny. Ja mam robić jak najlepsze pismo, które się dobrze sprzeda.
A kiedy będzie mógł pan pójść do prezes Ringier Axel Springer Polska i powiedzieć: wykonałem swojej zadanie, „Newsweek” jest liderem sprzedażowym wśród tygodników opinii? Bo taki cel przed panem postawiono.
Jesteśmy wśród najlepszych tygodników, „Newsweek” wrócił więc na szczyt po prawie siedmiu latach, znacznie podnosząc sprzedaż. To oczywisty sukces. Ale pani prezes Edycie Sadowskiej nie składałem meldunku, bo nasze relacje nie mają charakteru militarnego. Przed nami trudne zadanie. Z bardzo prostej przyczyny, o której już mówiłem: w pierwszej trójce tygodników oprócz nas są obecnie dwa silne tytuły. „Uważam Rze” - niezależnie od jakichś złośliwości, podkreślam: żartobliwych, pod ich adresem - osiągnęło ewidentny sukces oraz „Polityka”, która jest bardzo dobrym pismem z prawie 60-letnią tradycją i wieloma świetnymi dziennikarzami.
To jest bardzo twarda konkurencja, więc te karty będą się tasowały, a pozycje na podium sprzedażowym zmieniały. A do tego dojdą jeszcze, nie do końca przewidywalne, efekty tego, co dzieje się z tyłu peletonu tygodników opinii. Bo po prostu jest ekonomicznie niemożliwe, żeby bez problemu funkcjonować w drugiej czy trzeciej lidze, dlatego niektórzy będą definitywnie wypadać ze stawki. A to będzie mieć wpływ na pozostałych: jednych wzmocni, innych osłabi. Krótko mówiąc: czeka nas jeszcze bardzo długa batalia.
Mówi pan o trzech czołowych tygodnikach. A gdzie „Gość Niedzielny”? Zapomina pan o nim ze względu na jego profil tematyczny czy ułatwienia dystrybucyjno-sprzedażowe, wynikające ze współpracy z częścią diecezji i parafii?
Na pewno nie ze względu na profil - bo ich profil jest tylko ich sprawą i nie mnie go komentować. Natomiast sposób dystrybucji - z całym szacunkiem dla „Gościa Niedzielnego” - rzeczywiście stawia go w odrębnej kategorii niż „Newsweek”, „Polityka” i „Uważam Rze”.
Od ponad dwóch lat jest pan dziennikarzem prasowym, a pisze mniej książek - to znaczy w ogóle nie pisze :) - niż przez poprzednią dekadę, kiedy pracował pan tylko w telewizji. Brakuje czasu?
Zdecydowanie brakuje. Nie piszę żadnej książki i nie zanosi się na to, bym zaczął pisać. To, co mam do powiedzenia, można znaleźć w moich tekstach.
Poprzednia 1 2
Dołącz do dyskusji: Okładki, pozwy i pierwsza liga - Tomasz Lis o „Newsweeku”