Magdalena Bigaj: biznesowi nie opłaca się dbać o dzieci w internecie
- Dzisiaj internet jest wciąż dzikim zachodem. Obserwuję rozwój tego rynku i jego ekspansję na inne branże od 2006 roku, kiedy mieliśmy w Polsce 4 czy 5 milionów internautów. Dzisiaj mamy ponad 30 milionów. Po tylu latach nie mam złudzeń - biznesowi nie opłaca się dbać o dzieci, dlatego że dzieci generują mnóstwo odsłon w internecie, łatwo tracą kontrolę nad spędzanym tam czasem, a do tego często mają też siłę nabywczą - mówi portalowi Wirtualnemedia.pl Magdalena Bigaj, prezeska Fundacji Instytut Cyfrowego Obywatelstwa.
Justyna Dąbrowska-Cydzik, Wirtualnemedia.pl: Ostatnio znowu w mediach głośno o kolejnych śmiertelnych "challenge" na TikToku, po których według doniesień mediów umierają nastolatki. Co Pani czuje, czytając tego typu kolejne wiadomości?
Magdalana Bigaj: Szczerze mówiąc, to myślę, czy ja bym tego nie zrobiła jako nastolatka. Moją książkę "Wychowanie przy ekranie" otwiera opis, jak w wieku 9 lat idę po barierce mostu. Oraz innej mojej zabawy: stawania na przejeździe kolejowym między dwoma jadącymi pociągami. Opisałam to, żeby pokazać, że pewne ryzykowne zachowania są wpisane w okres dorastania. Dzieci po prostu są ciekawe świata, chcą łamać zakazy. Oczywiście sporo zależy od osobowości, ale pewne podążanie za ryzykownymi zachowaniami jest wpisane w naturę dziecka, które poznaje w ten sposób granice. Problem dzisiaj polega na tym, że jak mówi Katarzyna Szymielewicz z Fundacji Panoptykom, internet jest sterydem dla rzeczywistości, więc nakręca także skalę zachowań ryzykownych.
Młodzi obserwują w internecie "wygłupy” innych i chcą je naśladować. „Wygłupy”, jak widać po challenge’ach na TikToku, są bardzo groźne, jak choćby Blackout Challenge, który ma kilkanaście ofiar - a przynajmniej o tylu wiemy. Nie mówiąc o takich zabawach jak wybielanie źrenicy acetonem etc.
Trzeba pamiętać, że mózg ludzki rozwija się do 25. roku życia. Najdłużej płat czołowy, który jest odpowiedzialny między innymi za, w dużym skrócie, rzeczywiste zdawanie sobie sprawy ze związku przyczynowo-skutkowego. Chociaż już roczne dziecko rozumie, że jak naciśnie kontakt, to zaświeci się światło, to rzeczywiście związek pomiędzy naszym zachowaniem, a tym, jak żyjemy, zaczynamy rozumieć dopiero wtedy, kiedy nasz mózg jest w pełni dojrzały. Nastolatki naprawdę mogą nie zdawać sobie sprawy, że przykładanie sobie acetonu do źrenicy czy podduszanie się może mieć tragiczne skutki. W tym względzie mamy dzisiaj ogromny problem.
Oczywiście, to nie jest tak, że niebezpieczne wyzwania i "wygłupy" są tylko na TikToku. Pamiętajmy, że na przykład to YouTube jest kolebką patostreamerów. Natomiast trzeba uczciwie powiedzieć, że chociaż platformy społecznościowe deklarują, że są tym „zatroskane” i że „podejmują działania”, to fakt jest taki, że te działania są wciąż niewystarczające i dzieciaki są zalewane destrukcyjnymi treściami, czego dowodzi choćby zatrważający raport Center for Countering Digital Hate. Jego twórcy przeprowadzili m. in. eksperyment zakładając na TikToku konto nastolatka o nazwie sugerującej zaburzenia odżywiania. W ciągu 30 minut algorytm TikToka zaczął sugerować filmy o samookaleczaniu, głodzeniu się. Te filmy miały bardzo manipulacyjny przekaz, emocjonalną muzykę. Badacze policzyli, że filmy oznaczone hasztagami związanymi z zaburzeniami odżywiania miały ponad 13,2 miliarda wyświetleń. Chce mi Pani powiedzieć, że to jest dla TikToka niezauważalne albo że jest jakieś wyjaśnienie, dla którego filmik z hasztagiem „jak się głodzić” nie może być zablokowany na mocy Konwencji o prawach dziecka?
“Biznesowi nie opłaca się dbać o dzieci”
Tak jak pani powiedziała, dzieci z natury rzeczy są ciekawe świata. Dlatego mogą podejmować ryzykowne zachowania. Tylko nie mają świadomości ryzyka, ale twórcy platform społecznościowych już tak. Czy pani zdaniem social media generalnie korzystają na wymienionych tendencjach u młodych osób? Platformy powinni być bardziej uwrażliwione na pewne naturalne dla wieku zachowania młodzieży i podejmować bardziej adekwatne działania?
Przestrzeń cyfrowa jest dzisiaj produktem zbudowanym z myślą o dorosłych i dla dorosłych. Zabawka stworzona z założeniem, że my wiemy, z czym mamy do czynienia i musimy brać za to odpowiedzialność. Internet dzisiaj to jest przestrzeń, w której w zasadzie prawa dziecka są ogólnie rzecz biorąc po prostu nieprzestrzegane. Znam firmy i agencje, które starają się w tym obszarze działać odpowiedzialnie, ale wciąż presja na zasięgi rynku jest ogromna, przez co zalewa nas bylejakość, byle się klikała.
Jeśli przyjrzymy się przyjętej już dawno temu Konwencji o prawach dziecka, to ona mówi o tym, że dziecko ma prawo na przykład do bezpiecznego rozwoju. Internet jako wspólna przestrzeń tego nie zapewnia.
Oczywiście twórcy social mediów chcieliby zrzucić za to całą winę na rodziców. I to nie tylko oni - sąd w Stanach Zjednoczonych oddalił pozew rodziców, którzy chcieli pozwać TikToka o to, że ich dziecko udusiło się biorąc udział w challenge'u, który obserwowało na platformie.
Wyobraźmy sobie jednak, że wypuściliśmy 12-letnie dziecko na spacer i ono w biały dzień w bramie osiedlowej może kupić narkotyki. Oczywiście można nam zarzucić, że dziecko wyszło bez naszej opieki, ale jakie państwo czy miasto pozwala dealerowi legalnie serwować taki towar i to jeszcze dziecku? Nie ma mojej zgody na obarczanie odpowiedzialnością tylko rodziców.
I chociaż prawnicy TikToka ślą pisma, że to nie TikTok jest winien śmierci tych dzieci i na poziomie logiki prawa i ja się z tym zgodzę, to nie rozwiązuje problemu, który mamy: dzieci i młodzież znajdują na TikToku materiały, które namawiają je do podejmowania zachowań narażających na utratę zdrowa lub życia. Dostęp do nich jest w zasadzie nieograniczony, a z względu na specyfikę social mediów rodzice nie są w stanie nadążyć z monitoringiem takich treści. Nie mają do tego narzędzi, w przeciwieństwie do właścicieli platform.
Dzisiaj internet jest wciąż dzikim zachodem. Obserwuję rozwój tego rynku i jego ekspansję na inne branże od 2006 roku, kiedy mieliśmy w Polsce 4 czy 5 milionów internautów. Dzisiaj mamy ponad 30 milionów. Po tylu latach nie mam złudzeń - biznesowi nie opłaca się dbać o dzieci, dlatego że dzieci generują mnóstwo odsłon w internecie, łatwo tracą kontrolę nad spędzanym tam czasem, a do tego często mają też siłę nabywczą. To przecież żywy pieniądz!
Oczywiście niektóre serwisy społecznościowe odpowiedzą, że nie mają u siebie dzieci, bo ich regulamin pozwala mieć konto od 13. roku życia. Ale błagam, rozmawiamy w Wirtualnych Mediach, tajemnicą poliszynela jest, że wystarczy iść do odpowiedniego domu mediowego, żeby zobaczyć, iż można sobie startgetować reklamę na niektórych serwisach społecznościowych pod dzieci. Więc te dzieci tam są i wszyscy w branży o tym wiedzą, twórcy platform również. Ale kasa się zgadza, zasięgi też, więc o co robić raban.
Jako społeczeństwo musimy zrozumieć, z czym my się mierzymy, co stworzyliśmy i jakie to niesie konsekwencje dla ludzi słabszych od nas, czyli dzieci i młodzieży. Widziałam podczas mojego wystąpienia na Forum IAB, jak bardzo poruszyło to słuchaczy i słuchaczki i jak wiele osób z biznesu na co dzień zgłasza się do nas z chęcią działania na rzecz odpowiedzialnej cyfryzacji.
Ona niestety nie jest bezkosztowa. Jeśli chcemy być odpowiedzialni, to musimy wprowadzać rozwiązania, które czasem mogą generować straty w exelu. Jeśli jednak nie zrobimy tego dobrowolnie, doprowadzimy do takiej sytuacji społecznej, w której może chcieć to uregulować wyłącznie polityka, a to nigdy nie jest najlepsze rozwiązanie, czego przykładem jest choćby Francja wprowadzająca obecnie rozwiązania z jednej strony pozwalające skuteczniej ścigać przestępców, z drugiej – dające pole do inwigilacji obywateli. Dlatego apeluję do biznesu, aby się otworzył na samoregulacje, których podstawą może być właśnie „Karta praw dziecka w biznesie”.
Mówi pani, że biznesowi nie opłaca się dbać o dzieci. Na co biznes może odpowiedzieć, że przecież robi wiele - akcje charytatywne, CSR, liczne kampanie edukacyjne, programy szkoleniowe…
MB: Warto rozumieć i rozgraniczyć, czym jest CSR - społeczna odpowiedzialność firmy, a czym są działania dobroczynne. Oczywiście nie deprecjonuję tego, że biznes wspiera rozmaite kampanie społeczne. Zresztą wiele projektów NGO-sów, naszych także, może być realizowanych dlatego, że wspierają nas firmy. Trzeba sobie jednak odpowiedzieć na pytanie, czy ten biznes, który nas wspiera, jest rzeczywiście odpowiedzialny. No i jeśli widzę, że TikTok wspiera jakąś kampanię społeczną o zdrowiu psychicznym, a z drugiej strony widzę wspomniany wyżej raport, no to ja mam z tym problem. Oczywiście TikTok odpowie, że nie może usuwać tych treści, bo to jest ograniczenie naszych praw, ale na Boga! Wystarczy poczytać teksty niezależnych dziennikarzy i dziennikarek, np. Małgorzaty Fraser, żeby dowiedzieć się, jak wiele informacji na nasz temat zbiera ten serwis. Nasze prawa już dawno zostały ograniczone przez informacje, które dobrowolnie sprzedaliśmy na swój temat. Czy ktoś będzie wojował w imię wolności słowa dla zablokowany
ch twórców tiktoków o skutecznym odbieraniu sobie życia?
Zresztą, działania TikToka potwierdzają, że łatwo treści szkodliwe wyłapać, skoro oddał ostatnio w ręce rodziców funkcję parowania konta rodzica z kontem nastolatka. Podobno wystarczy, że rodzic wpisze tam niebezpieczny hasztag, a filmy z tym hasztagiem nie będą się dziecku pokazywały. Skoro TikTok ma nieporównywalnie większe możliwości wyłapywania szkodliwych hasztagów, to dlaczego zaleca to robić rodzicom, a sam TikTok tego nie robi?
Bo mu się nie opłaca?
Odpowiedź pozostawiam czytelnikom i czytelniczkom. Fakt jest taki, że challenge i patotreści generują ogromny ruch. Pamiętam sytuację jednej rodziny z Dąbrowy Górniczej, która na swoim kanale tiktokowym streamowała swoje patologiczne życie, libacje alkoholowe, przemoc, a to wszystko w obecności dziecka. Użytkownicy zgłaszali do TikToka, że konto powinno być zablokowane, ale TikTok tego nie zrobił. Do czasu, gdy wydarzyła się tragedia - na jednym streamie ojciec zaczął dusić dziecko, a matka powiedziała, że "wreszcie będzie święty spokój". Wtedy oczywiście TikTok zaczął współpracować z policją, zablokował konto i wydał stosowne oświadczenia.
Zapytałam o to przedstawiciela TikToka w kuluarach jednej z konferencji. Powiedział, że prawo nie zabrania picia alkoholu w obecności dziecka, dlatego nie mogli usunąć tych treści. To wyjaśnienie mnie zbulwersowało. To jest idealny obraz hipokryzji, z jaką podchodzimy o etyki działań w internecie. Przecież w tym przypadku nie chodziło o picie alkoholu! Chodziło ewidentne dowody na krzywdzenie dziecka i promocję przemocy. Ten kanał z Dąbrowy Górniczej był szkodliwy na wielu poziomach jeszcze zanim ten chłopczyk został przyduszony, ponieważ zachęcał inne patologiczne osoby, żeby pokazywać przemoc, bo to daje popularność. Jeśli więc nie potrafimy na coś takiego zareagować jako biznes zwykłym prewencyjnym zablokowaniem konta, to jesteśmy hipokrytami paląc potem wirtualne świeczki dla Kamilka czy innych ofiar przemocy domowej.
Co na to platformy społecznościowe? Nie widzą problemu? Prawo to jedno, ale są jeszcze normy społeczne, poczucie przyzwoitości…
Przedstawiciele Big Techów powiedzą Pani, że trzeba dopisać odpowiednie zapisy w prawie. Zawsze mnie to żenuje, że twórcy tak wybitnych rozwiązań nie potrafią przełożyć na swój grunt obowiązujących powszechnie norm i praw, jak choćby Konwencja o prawach dziecka. Świat sportu nie prosi o kodeks ochrony dzieci w sporcie, świat muzyki tez nie. Ale tzw. świat wirtualny już tak.
Bardzo trudno zmienić ten paradygmat „świata wirtualnego”. Tymczasem to przecież nie jest żaden świat „wirtualny”, osobny i odmienny niż „realny”, tylko po prostu przestrzeń cyfrowa, która jest integralną częścią naszego życia, gospodarki, polityki etc. To chyba nie jest szczególnie trudne do zrozumienia? Problem w tym, że wciąż brak nam społecznej, masowej świadomości problemu - na wielu poziomach: zarówno użytkowników jak i twórców oraz polityków. Uczciwej rozmowy nie ułatwia także nasze uwikłanie w przyjemność płynącą z ekranów, przez co niechętnie myślimy o ograniczeniach, a już w ogóle alergię na te tematy ma gospodarka, która na dzieciach zarabia.
Czy w Pani ocenie ten konflikt da się jakkolwiek pogodzić? Może potrzeba większej interwencji instytucji państwa?
Zdecydowanie system musi chronić swoich obywateli w sposób kontrolowany. Tak jak wymagamy od państwa, żeby chroniło dzieci przed przemocą offline, tak czas na taką ochronę w internecie.
Chcę tez zaznaczyć, że nie jest tak, że nie ma dobrych praktyk. Chociaż do masy krytycznej jeszcze daleko, to jest wiele firm i instytucji wspierających ochronę praw dziecka, rozwój badań nad wpływem technologii na człowieka, nawet wśród polityków i polityczek coraz więcej osób zajmuje się tym tematem. Przykładem tego jest chociażby “Inicjatywa na rzecz ochrony dzieci przed destrukcyjnymi treściami” zawiązana w ostatnim czasie przed osoby i instytucje z bardzo różnych dziedzin życia społecznego. Jej celem jest zdefiniowanie katalogu treści destrukcyjnych w ramach szerokich konsultacji społecznych, co pozwoli uniknąć manipulowania takimi określeniami jak “szkodliwe treści” przez biznes czy politykę.
Historia jednak daje powody do optymizmu pokazując, że gospodarce opłaca się zmieniać i widzi ona sens takiej zmiany w dwóch sytuacjach. Po pierwsze, kiedy wymusza to system, po drugie, kiedy ma świadomych konsumentów, a więc kiedy po prostu opłaca się być odpowiedzialnym albo nie ma innego wyjścia. Zobaczmy ile zmieniło się w kwestii regulacji przemysłu tytoniowego oraz co dzieje się teraz w temacie fast fashion i ekologii. Ze światem cyfrowym, mam wrażenie, ciągle jesteśmy w procesie zmiany i to jeszcze długo potrwa.
To co szkodzi w mediach społecznościowych i poza nimi i młodszym, i starszym, to polaryzacja. Czy nie sądzi pani, że ona też się big techom szalenie opłaca?
Profesor Skarżyńska proponuje określenie „darwinizm społeczny”, które mówi o postawie cofania się społecznie do jaskini. Mamy swoje stado, wspólnego wroga, musimy się okopać, nie ma żadnej możliwości porozumienia, dzielimy wszystko na dobre i złe, prawa i lewa strona, rząd i opozycja. Wszystko ma dzisiaj pieczęć tej polaryzacji i to utrudnia dialog. A bez dialogu nie ma społeczeństwa obywatelskiego. Cierpi na tym tzw. kapitał społeczny, którego jedną z miar jest poziom zaufania społecznego - w Polsce jest on katastrofalny.
No, ale kiedy tak stoimy po przeciwnej stronie barykady, to nas nakręca do dyskusji, przeglądania kolejnych memów, szukania informacji, nasze bańki pękają w szwach, emocje wrą – to wszystko robi zasięgi. Polaryzacja niszczy tkankę społeczną na wielu poziomach, także indywidualnym. A że rozgrywa się także internecie, to modeluje zachowania dużych i małych, którzy oswajają się z agresją i tym, że normy społeczne można łamać.
Co może zrobić rodzic, który chce wywrzeć skuteczny nacisk na platformy społecznoścowe, by bardziej chroniły najmłodszych użytkowników?
Niestety, jestem realistką. Chociaż coraz więcej firm podejmuje działania na rzeczy ochrony dzieci w internecie, to najwięksi giganci wciąż te działania markują. Taki YouTube potrafi, jeśli chce, zablokować jednego patostreamera, ale drugiemu wręczy tytuł Twórcy Roku, a pozostałym pozwala u siebie zarabiać. Dlatego bez względu na pełne dobrych chęci deklaracje pracowników w Polsce, nie wierzę, że takie podmioty jak YouTube czy TikTok wprowadzą dobrowolnie skuteczną, podkreślam: skuteczną, kontrolę treści zagrażających zdrowiu i życiu dzieci – do tego potrzeba decyzji na poziomie globalnym. Wierzy Pani, że w centrali Bytedance ktoś się przejmuje pokrzykiwaniem jakiejś Bigaj czy innych działaczy i działaczek społecznych? Mają w Unii Europejskiej 150 milionów użytkowników, którzy są już tak uzależnieni od wciągania godzinami krótkich filmików lub zarabiania na tym, że większość z nich nie usunie konta dlatego, że ktoś streamował tam duszenie dziecka. Jako rodzice w kwestii destrukcyjnych treści nie damy rady samodzielnie wywrzeć skutecznej presji na Big Techy. Potrzebujemy do tego organizacji pozarządowych oraz wsparcia ze strony państwa i organizacji międzynarodowych, jak Unia Europejska. I to, co możemy robić, to wpierać inicjatywy podejmowane w tym kierunku oraz nauczycieli i nauczycielki, którzy chcą edukować dzieci i młodzież.
Ale to, że nie możemy sami jako jednostki zmusić platform do zmiany nie znaczy, że nie możemy swoich dzieci chronić. Możemy, a nawet musimy, uczyć je higieny cyfrowej, tak jak uczymy higieny jamy ustnej, zdrowego odżywiania czy zasad poruszania się samodzielnie po mieście. Wielu rodziców niepotrzebnie się tego obawia, uważając, że nie ma do tego kompetencji. Przecież każdy z nas karmi swoje dzieci, chociaż nie kończymy w tym celu kursów z dietetyki. Nie trzeba znac się na technologiach albo modach wśród nastolatków, by wspierać je w świecie cyfrowym. W higienie cyfrowej bardziej niż o zbiór zasad chodzi o pewną intuicję: co jest dobre dla mojego dziecka, a co złe. W tym celu musimy znać odpowiedź na podstawowe pytanie: jak urządzenia ekranowe działają na nasze mózgi. I temu w zasadzie poświęcam pierwszą część książki. Z tej prostej, naprawdę logicznej wiedzy wypływają wszystkie zasady higieny cyfrowej. Nie wierzę, że rodzic, który to rozumie, świadomie założy dziecku konto w mediach społecznościowych przed 13. rokiem życia albo będzie dawał smartfon do wózka czy talerza. Tak się dzieje w większości przypadków dlatego, że nikt nas nie uczył, jak nasz mózg reaguje na ekrany i jakie są konsekwencje ich używania.
Karta Praw Dziecka w Biznesie drogowskazem dla firm
Porozmawiajmy o przyjętej niedawno Karcie Praw Dziecka w Biznesie. Jakie są główne założenia tego dokumentu?
Łatwo sprawdzić, że jako Instytut Cyfrowego Obywatelstwa byliśmy zaangażowani w powstanie tej karty, więc oczywiście nie dziwi, że ją teraz chwalę. Ale ona obiektywnie była naprawdę bardzo potrzebna od dawna i doceniam, że taka organizacja jak Forum Odpowiedzialnego Biznesu wyszło z jej inicjatywą oraz przeprowadziło i nadal prowadzi pracę nad nią i jej wcielaniem w życie. FOB ma zresztą na koncie wprowadzenie w ubiegłej dekadzie karty różnorodności do firm. Chociaż nie została podpisana przez wszystkie firmy to przez największe owszem, co rozpoczęło społeczną debatę nad kwestią różnorodności w pracy i spowodowało wiele pozytywnych zmian w kulturze firm. Podobne nadzieje wiążę z Kartą praw dziecka w biznesie.
Karta ujmuje temat bardzo szeroko, a jednocześnie mocno osadzona jest w prawach dziecka. Wymienia np. prawo dziecka do opieki, co oznacza, że firmy powinny stwarzać rodzicom warunki do tego, żeby rzeczywiście mogli ją nad dziećmi skutecznie sprawować. Czy pisanie do pracownika-rodzica po godzinach pracy jest z tym prawem dziecka zgodne?
W Karcie są także zapisy dotyczące działań na zewnątrz organizacji wobec klientów i klientek, jak np. zapis o tym, że firma, która chce być odpowiedzialna i przestrzegać praw dziecka, zobowiązuje się do dbania o ich prawa jako użytkowników swoich produktów i usług przez zapewnienie bezpieczeństwa korzystania i prowadzenie odpowiedzialnej sprzedaży. Mowa jest też o respektowaniu praw dziecka jako odbiorcy i uczestnika przekazów marketingowych, wykorzystywaniu wizerunku dzieci w działaniach komunikacyjnych. To jest dopiero Puszka Pandory.
Dlaczego?
Bo wyciągniemy z niej drażliwy temat wykorzystywania w marketingu dzieci rodziców-influencerów. Oczywiście tacy rodzice mówią, że przecież mają prawo zarządzać wizerunkiem dziecka, a agencja – że rodzic wydał taką zgodę. Tymczasem ów zapis z prawa autorskiego jest obwarowany wieloma innymi przepisami, np. Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego. W skrócie: owszem, rodzic może dysponować wizerunkiem dziecka, ale z poszanowaniem jego godności oraz z uwzględnieniem konsekwencji obecnych i przyszłych. Jakie będą konsekwencje tzw. social media babies, których życie pokazywane jest od etapu płodowego i które są czasem – nie boję się tego powiedzieć – słupami reklamowymi? Zarabianie na swoim dziecku w internecie, używanie go do budowania swojego wizerunku jest zaciągnięciem kredytu na jego prawach. Dzieci nas kiedyś z tego długu rozliczą.
Głównie cierpi prawo do prywatności, bo dziecko nie jest w stanie w świadomy sposób podjąć decyzji, że chce mieć zdjęcie w internecie.
Oczywiście. Rodzice czasem się asekurują dopiskiem „zdjęcie za zgodą dziecka”. Ale prawda jest taka, że do zgody potrzebna jest świadomość konsekwencji. Małe dziecko ich nie ma, zgadza się, bo ufa, że rodzic chce dla niego najlepiej. Czego najlepszym dowodem są zdjęcia nastolatków – rzadko można znaleźć ich wspólne zdjęcia z rodzicami, bo zwyczajnie młodzież już jest na tyle świadoma, by tej zgody nie wyrażać. Inaczej zabezpiecza się także prywatność dziecka w „starej” reklamie, gdzie rodzic podpisywał umowę na określone pola eksploatacji i określony jej czas. Dzisiaj zobowiązania to często direct messenge między agencją a influencerem, bo przecież relacje są super, ufamy sobie i na pewno ten dzieciak ubierze sweter klienta i siądzie pod choinką, choćby chorował właśnie na jelitówkę. To przecież nic takiego. Ba, to przecież pieniądze na jego lepsze jutro.
Wiem, że bardzo trudno o tym rozmawiać i pewnie oberwę za to w komentarzach. Gdy jeszcze pracowałam w branży interaktywnej, te hejterskie komentarze na Wirtualnych mroziły krew w żyłach każdemu, kto był bohaterem tekstu (śmiech). Ja nie czytam komentarzy, ale na pewno ktoś mi napisze, że „nie rozumiem biznesu” – ten argument zawsze pada, gdy podnoszę kwestię etyki w branży. No więc problem polega na tym, że rozumiem. Robiłam w tym kilkanaście lat i dlatego wiem, że są różne rodzaje skały. Jest taki, który trzeba cierpliwie i wyrozumiale rzeźbić – to kwestia edukacji użytkowników i użytkowniczek. Ale jest też taki, który nie chce się zmieniać i wtedy warto wrzucić granat. No więc wrzucam. Stworzyliśmy świat cyfrowy nie tylko bez troski o dzieci, ale także żerujący na nich. Zepsuliśmy wiele, ale zawsze można się ogarnąć, na przykład stawiać warunki platformom przy wydawaniu u nich budżetów reklamowych, a nie chodzić tam na kolanach. I podejmować współprace z firmami odpowiedzialnymi społecznie. Branża technologiczna rozwija się jak każda przed nią. Po etapie zachłyśnięcia się i łykania masowego dziadostwa przyjdzie czas na świadomego konsumenta. Pytanie, jaką historię będzie miała wtedy Twoja marka.
Dziękuję za rozmowę.
Magdalena Bigaj - twórczyni i prezeska Fundacji Instytut Cyfrowego Obywatelstwa. Medioznawczyni, badaczka i działaczka społeczna. Autorka książki „Wychowanie przy ekranie. Jak przygotować dziecko do życia w sieci?” (Wydawnictwo W.A.B.). Ponad dekadę spędziła pracując dla firm ze świata nowych technologii, aktualnie bada ich wpływ na społeczeństwo i działa na rzecz rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. Członkini Rady Programowej Fundacji Orange oraz Komitetu Dialogu Społecznego przy Krajowej Izbie Gospodarczej, w którym zasiada w zespole ds. Edukacji. Umieszczona na liście 100 Kobiet Roku 2022 przez magazyn Forbes Woman.
Dołącz do dyskusji: Magdalena Bigaj: biznesowi nie opłaca się dbać o dzieci w internecie